Wpadać po ogień. Druga część cyklu "Opowieści o żywiołach"

  • Dodano: 04.02.2021

***

Alegoria Towarzystwa Szkoły Ludowej, pocztówka z początku XX wieku (przedstawia kobietę z kagankiem w prawej dłoni. Lewą obejmuje chłopca z książką. Oboje patrzą w kierunku kaganka. Do prawej piersi przytula się czytająca książkę dziewczynka)

 

 

Jak pamiętamy z poprzedniego tekstu, spalaniu towarzyszą zjawiska takie, jak płomień, światło i ciepło. Trzy istotne właściwości, które potrzebne są człowiekowi, zwłaszcza w mroźne i ciemne dni. W tym tekście zajmiemy się bardziej przyziemnym wymiarem ognia i jego manifestacją w postaci iskry i światła. innymi słowy, przyjrzymy się sposobom rozniecania ognia i sposobom jego wykorzystania w oświetleniu.

 

SKĄD WZIĄĆ OGIEŃ?

 

Od czasów prehistorycznych ludzie na całym świecie potrafili niecić ogień przez pocieranie o siebie dwóch kawałków drewna. Ten sposób był obarczony sporym wysiłkiem fizycznym i wymagał odpowiednich umiejętności. Pomimo tego przetrwał i bywał stosowanych jeszcze w XIX wieku.

Dużo bardziej efektywne było krzesiwo, czyli specjalnie przygotowany płaski kawałek żelaza. Urządzenie to stosowane od wieków, aż do początku XX wieku. Najczęściej spotykanym na terenie Polski i Europy kształtem były krzesiwa dwukabłąkowe, których kształt nie zmienił się od tysiąca lat (najstarsze znaleziska tego typu z naszych ziem pochodzą z X wieku).

Rozpalanie ognia za pomocą krzesiwa jest starą i jednocześnie trudną techniką. Polega ona na uderzaniu krzesiwem o twardy kamień, zazwyczaj krzemień, aby wywołać iskrę, która zapalała przygotowaną zawczasu hubkę, którą wykonaną z wymoczonego i wysuszonego kawałka huby drzewnej.

Rozniecanie ognia krzesiwem zajmowało dużo czasu, dlatego wieczorem gospodyni przykrywała żar popiołem, aby przetrwał do następnego dnia. Jak pisze T. Czerwiński w książce „Wyposażenie domu wiejskiego”: „Rankiem odkryte, żarzące się jeszcze węgle wystarczyło jedynie umiejętnie rozdmuchać i pod sycić suchymi gałązkami, aby ogień znów płonął. Za złą uchodziła gospodyni, która nie potrafiła upilnować żaru na kominie. Ognia nie wypadało pożyczać od sąsiadów, niemniej zdarzały się sytuacje, kiedy było to koniecznością. Żarzące się węgle należało przenieść z mieszkania do mieszkania jak najszybciej, aby nie zgasły, stąd powstało przysłowie odnoszące się do krótkiej wizyty – wpadła (wpadł) jak po ogień”.

Rewolucję przyniósł francuski wynalazek z 1805 roku, czyli zapałki. Niestety te pierwsze były drogie i niebezpieczne (ich zapalenie następowało przez zanurzenie końca specjalnie spreparowanej drewnianej drzazgi w stężonym kwasie siarkowym!). Dlatego w następnych latach próbowano udoskonalić ten wynalazek. Udało się to dopiero w 1855 roku pochodzącemu ze Szwecji Johanowi Edvardowi Lundströmowi. Zapałki według jego patentu zaczęto produkować w całej Europie, a pierwsza fabryka na ziemiach polskich powstała w 1882 roku w Częstochowie.

Na terenie naszego kraju zapałki rozpowszechniły się pod koniec XIX wieku, wypierając tym samym krzesiwa.

 

ŚWIATŁO

 

Wraz z nastaniem jesieni dni stają się krótsze, światła jest coraz mniej, niemniej okres jesienno-zimowy obfitował w różne święta, które poza religijnym, miały też wymiar społeczny. Ludzie zbierali się w chałupach, rozmawiali, bawili się, w wybrane dni wróżono (np. Katarzynki i Andrzejki). Przydałoby się rozświetlić jakoś izbę, prawda? Jak to robiono 100, czy 200 lat temu? Odpowiedź jest prosta – łuczywem, czyli cienkimi, wąskimi listewkami, które łupano siekierą z kawałka pnia. Najczęściej łupano je ze smolnego, przesyconego żywicą drewna sosnowego lub świerkowego. Czasem łuczywa wyrabiano przez struganie dobrze wysuszonych szczap drzew liściastych, które wydzielały mniej dokuczliwego dymu.

Z czasem upowszechniło się wykonywanie łuczyw z drzew liściastych, ale pozyskanie go było pracochłonne. Cienkie, wąskie deseczki o długości 30–40 cm łupano siekierą lub darto za pomocą specjalnego struga ze świeżego drewna. Następnie pozyskane drzazgi były wiązane po kilkanaście sztuk i suszone przez rok.

Różne były sposoby palenia łuczywa w izbie: wkładano je w szpary w ścianie, umieszczano we wnęce pieca, palono na specjalnym palenisku dobudowanym do pieca. Gotowe szczypki wkładano też do garnka wypełnionego piaskiem. Dość często umieszczano je w stojących lub wiszących świecakach.

Ten rodzaj oświetlania izb jest bardzo stary i sięga okresu korzystania z otwartych palenisk (ognisk, stąd ognisko domowe, które zapewne w ten sposób przeszło w metaforę). Był też bardzo kłopotliwy, gdyż łuczywo trzeba było doglądać i obłamywać jego zwęglone końce, aby lepiej się paliło. Gdy się dopalało, należało w odpowiednim momencie rozpalić kolejne i umieścić w uchwycie.

Oświetlanie łuczywem zaczęło zanikać w ostatnich latach XIX wieku, ale w niektórych regionach przetrwało aż do wybuchu I wojny światowej.

Do oświetlania wnętrz używano również świec z wosku pszczelego. Niestety ten materiał czynił je drogimi, a przez to dostępnymi tylko dla bogatszych. Biedniejsi mieszkańcy wsi używali świec wykonanych z łoju (tłuszczu zwierzęcego). Łoju, ale też oleju, używano do wypełniania kaganków, czyli niewielkich naczyń glinianych, które oprócz wypełniania z tłuszczu zwierzęcego (najczęściej właśnie łoju), miały knot z ukręconych nici lnianych, konopnych lub bawełnianych. Kaganki znane były od starożytności. Nie jest to nic innego, niż znana – chociażby z Biblii – lampa oliwna (nazwana tak od jej głównego „paliwa”).

Połowa XIX wieku przyniosła istną rewolucję w oświetleniu. Wtedy to (w 1853 roku) farmaceuta Ignacy Łukasiewicz skonstruował pierwszą lampę naftową. Był to szklany zbiorniczek zakończony maszynką do regulacji osłoniętego szkłem płomienia. Na wsiach używano różnej wielkości lamp, czasem zaopatrzonych w małe lusterko odbijające światło. W bogatszych domach lampy naftowe wieszano u sufitu. Niestety nafta była droga, trzeba ją było kupować. Dlatego w biedniejszych domach oświetlenie tego typu stosowano tylko przy ważniejszych okazjach. Do oświetlenia mieszkania używano naftowego kaganka, który dawał mniej światła, niż lampa, ale za to wypalało się w nim mniej nafty.

 

W ostatniej części, zajmiemy się ciepłem, czyli piecami.

 

JK