"Wybierać radość" - wywiad z Anna Winiarską z zespołu Good Staff. Część pierwsza
***
Fot. Sebastian Ulaciński
Anna Winiarska – jak czytamy na oficjalnej stronie zespołu Good Staff, którego jest wokalistką – „Od najmłodszych lat tańczyła i śpiewała, swoim uśmiechem i energią dając radość wszystkim i wszystkiemu wokół. W wieku szkolnym więcej czasu spędzała na przygotowaniach i próbach do różnego rodzaju artystycznych przedsięwzięć niż w szkolnej ławie, co owocowało tym, że kolejne przedmioty trzeba było zaliczać... śpiewająco. Z wykształcenia pedagog pracy socjalnej, ale wrażliwej duszyczce bliżej jest do poezji, folku i wrzosowisk niż pracy pedagoga. Zresztą..., śpiewając i grając dla siebie i innych uczestniczymy w zmianach, które zachodzą w każdym z nas”.
Mariola Olejniczak: Większość ludzi zna Ciebie jako wokalistkę zespołu Good Staff. Powiedz nam coś więcej o sobie. Gdybyś miała określić się – dajmy na to – trzema słowami, jakie by one były i dlaczego?
Anna Winiarska: Hmmm... trudno mi myśleć o sobie w taki sposób, który mi teraz pokazujesz, chociaż to przecież stwierdzenie faktu. Wydaje mi się, że ludzie myślą o mnie jako o Ani... po prostu... Nie potrafię chyba inaczej. I nawet nie chcę.
Słowo wokalistka jest takie jakieś wyniosłe i profesjonalne, dalekie (w moim odczuciu), a ja jestem zwyczajna, bliska, tuż tuż…
Powiedzieć coś więcej w trzech słowach… Niby nie takie trudne...a jednak... Poza tym, że potrzeba mieć świadomość, kim, jakim się jest, lub jakim się staje, potrzeba również dużej odwagi. Trzeba się otworzyć by powiedzieć prawdę o sobie. Jeśli nie prawdę, a tylko półprawdę, po co się w ogóle odzywać...
I tu pojawia się od razu, choć trochę mnie samą to zaskakuje, słowo odwaga. To pierwsze słowo, które do mnie teraz przychodzi, które mnie w pewien sposób określa. Dlaczego odwaga? Jakoś tak teraz szczególnie mocno to we mnie wybrzmiewa... Pochodzę z ortodoksyjnej rodziny katolickiej, w której wszystko podporządkowane było „rytmowi” i zasadom Kościoła. Zostałam wychowana na grzeczną, uległą i posłuszną dziewczynkę, która zna swoje miejsce w życiu, w rodzinie, w społeczeństwie. Matka Polka i gospodyni domowa, która nie powinna zbyt dużo myśleć i mówić, zwłaszcza samodzielnie. W takiej przestrzeni nie było miejsca na rozwój osobisty, na spełnienie, na dobrze rozumianą wolność (zresztą jakąkolwiek wolność). Było za to miejsce na jedynie „właściwą” modlitwę i ofiarowywanie bólu i cierpienia, jakim jak „wiadomo” jest życie. Za dusze cierpiące w czyśćcu i za zbawienie swojej własnej. Taka filozofia, jedynie słuszna.
A ja od zawsze chciałam śpiewać i tańczyć, i cieszyć się ŻYCIEM całą sobą, tak mnie niosła ta energia. To był mój żywioł :) Jakoś tak naturalnie chciało mi się rozsiewać tę radość wszędzie wokół, jak małe parasolki dmuchawca!!! To było coś co robiłam odruchowo, jak oddychanie czy chodzenie… Niestety nie były to cechy zbyt przydatne w życiu kobiety. Takim życiu, które było mi znajome. Mogłam więc robić to tylko w pewnych wyznaczonych ramach… Trudno mi tu o tym mówić.
Stąd długi czas gdy leżały zakopane te pragnienia gdzieś głęboko, na dnie duszy. Więc starałam się żyć jak najszczęśliwiej. Pomimo. Z tym co miałam. Jak Polyanna szukająca dobrych, pięknych stron w każdej, nawet najtrudniejszej chwili życia. Często całkiem nieświadomie, mocno na siłę, na przekór. Skoro jednak dawało to możliwość przeżycia…?
Dodawały siłę by jednak wybierać RADOŚĆ, istnienie w ogóle.
Gdy się coś schowa odpowiednio głęboko, to to znika... DOSŁOWNIE…wiem… no znika... Niestety, gdy nie ma tlenu i wody….tylko są takie w marzeniach, w wyobraźni, wyśnione we śnie o wrzosowiskach… to wtedy się jednak powoli usycha...
Żeby jednak optymistycznie , bo trochę mrocznie , nadszedł wreszcie taki czas, gdy CIEŃ przeminął. Niczym “mroki średniowiecza”. Symbolicznie , ale i dosłownie “obudziłam” się ze snu, po półrocznym trwaniu w śpiączce. By ŻYĆ!!! Wtedy nie myślałam, że to jest odwaga... Ale była i bywa nadal. Gdy nie ma lęku nie potrzebna jest odwaga. Ale w życiu przychodzi nam często mierzyć się z lękiem, niepewnością. I odwagą jest stanąć z nimi twarzą w twarz i starać się to jakoś rozpuścić... Ta odwaga dotyczyła również wyjścia na scenę.
Jestem najszczęśliwsza gdy śpiewam, oddycham tym jak powietrzem. Ale przyznaję, że na początku było to bardzo trudne. Myślałam, że z lęku wyskoczy mi serce...Potrzebowałam trochę czasu by poukładać to w sobie. Musiałam oswoić to, że inni słuchają i patrzą na nas. Że niektórzy oceniają…, i że to jest naturalne... Ja nie lubię być w centrum uwagi, ale jak już się śpiewa na scenie, to trudno być niewidocznym, zniknąć... (śmiech).
Teraz to już prawie wcale się tego nie boję (wychodząc na scenę). Pewna serdeczna mi osoba, znająca moją naturę dość dobrze powiedziała mi pewnego razu, że skoro lubię robić dobre rzeczy dla innych, to tak mam potraktować to bycie tam z nimi... Że jeśli jest choć jedna osoba, której zrobi się dzięki naszej muzyce lepiej, lżej, szczęśliwiej to to jest ważne. Nie oklaski, nie bisy, tylko to co się w kimś poruszyło dzięki temu. Nauczyłam się postrzegać ludzi z perspektywy ich serca. Serc się nie boję. Jestem, jesteśmy razem w muzyce...To się dla mnie liczy, jest ważne. Serce dla serca...
Jestem też pełna Ufności. To od zawsze dodawało mi sił. Pozwalało stawiać kolejne kroki w życie. Nawet, gdy było tam sporo mgły i gęsto od dymu kadzideł, które utrudniały widzenie drogi. Ten wewnętrzny Drogowskaz miałam w sobie od zawsze. Jakaś taka czysta, dziecięca pewność, że wszystko będzie dobrze, że wszystko jest możliwe, że jestem chroniona. Podsuwała myśli i odczuwanie świata, życia, i ludzi w nim, jako dobre w swej istocie. Trochę bałam się , że to naiwność. Ludzie często tak mi z pobłażaniem mówili.
Przyznaję, że czułam się z tym zawsze trochę dziwna...Jakby z innej bajki. Ale z perspektywy czasu mam wręcz pewność, że to jednak działa. Dla mnie tak jest, codziennie...Doświadczyłam i doświadczam tego całe życie. To z kolei wzmacnia odwagę gdy potrzeba , zmniejsza lęk i niepewność. Wzajemnie się uzupełniają, wzmacniają,wspierają, przenikają.
Zdarzają się na drodze przeróżni ludzie, wspaniali, cudni, wspierający, towarzyszący, kolorowi ale też i ci niełatwi – „nauczyciele” (nie mylić z tymi szkolnymi). I albo czerpię z tego siłę, albo się uczę. Nigdy nie pojawiają się przypadkowo. Są albo prezentem, albo lekcją życia.
Uzupełnieniem tego wszystkiego jest WRAŻLIWOŚĆ.
Razem jakby atrybuty, „moce” postaci w grach strategicznych w które grają nasze dzieci. Stąd o nich w ogóle wiem. Te cechy, „moce” bardzo mnie wspierają na drodze życia. Myliłam się sądząc, że wrażliwość, „wysoka wrażliwość”, jest równa nadwrażliwości, przewrażliwieniu. A to Wielu ludzi, szczególnie w naszej zachodniej kulturze uznaje za słabość. Wstydziłam się tego zawsze, jak dziwactwa. Byłam dzieckiem zdrowej, silnej, na szczęście dla naszej rodziny twardo stąpającej po ziemi dziewczyny ze wsi, która dwoiła się i troiła by ogarnąć jakoś siedmioosobową gromadkę.
Walczyłam więc z sobą, ze swoimi słabościami by jej dorównać... żeby być jak trzeba, właściwa, silna, konkretna, ogarnięta. Ale coś było ze mną nie tak... Czułam jakoś więcej, mocniej, intuicyjniej… jakby szerszym pasmem czucia. To co we mnie,w moim ciele, w innych ludziach, w otaczającym świecie. Zapachy, smaki, czyjeś myśli, intencje,uczucia, ból. Nawet działanie prądu, który mnie “kopał’ a innych nie. Intensywność i niuanse dźwięków, kolorów, wszystkiego. Radość po euforię i smutek po rozpacz… I jak tu nie czuć się dziwacznie...delikatnie mówiąc… Jak z tym normalnie żyć? Gdy się myśli,że to przewidzenie, omamy wzrokowe… a inni jeszcze w tym utwierdzają. To jakoś tak wstyd i głupio… I co z tym zrobić? Zwalczać! Długo nie miałam pojęcia, że to po prostu cecha, właściwość Nie miałam ani wiedzy, ani świadomości. Było mi z tym bardzo ciężko. Walczyłam z tym, udowadniałam sobie i innym, że mogę być jak siłaczka, twardzielka. Taka Matka Polka. Zakasywałam rękawy, przerzucałam kompost widłami, trenowałam latami karate, piłowałam, dźwigałam. Żeby tylko nabrać siły, krzepy, zahartować ciało i ducha. Można robić to wszystko co ekipa remontowa, i to jest nawet fajne. Ale wtedy, gdy to nie jest przymus wewnętrzny i presja, tylko chęć i możliwość.
Może ktoś (a takich osób w społeczeństwie jest 15- 20%) słysząc o tym zaakceptuje to wreszcie w sobie. I zamiast poczucia jakiegoś piętna, dziwactwa, które każe się chować, poczuje się wolny. Nie można tego zmienić, tak samo jak koloru oczu. Tak po prostu jest. Trzeba nauczyć się z tym żyć, oswoić, zrozumieć , i korzystać z tego co jest w tym cenne. Można wtedy się otworzyć, a czasem na przykład śpiewając opowiadać sobą. Jakby w 5D (śmiech).
I tak jak nie umiałabym wydawać reszty w sklepie (z czego zawsze się śmiejemy), tak mogę ze szczegółami poczuć szelest skrzydełek ważki, dotyk źdźbła trawy pod stopami i takie tam...
Good Staff. Fot. M. Rekiel
MO: Jak sami piszecie na swojej stronie koncertujecie i podążacie za swoimi marzeniami, a o czym marzy sama wokalistka?
AW: Większość moich marzeń właśnie się spełnia. Mam u swojego boku ukochanego Wojtka. Tworzymy kochającą się rodzinę, mamy troje wspaniałych dzieci. Jest nam razem dobrze, wspieramy się wzajemnie. Pielęgnujemy to wszystko co mamy, cieszymy się sobą. Umiemy cieszyć się z małych rzeczy. Gdy pojawiają się kłopoty, bo przecież każdy jakieś ma, czasem większe, czasem mniejsze, to wspólnie staramy się je rozwiązywać, jakoś im zaradzić.
Nie ma jakiejś sielanki. Jest zwyczajne, dobre życie. Mamy „Good Staffa”, swój projekt muzyczny, który nas cieszy, który ciągle się rozwija razem z nami.
Marzę o tym by to wszystko się po prostu ciągle pięknie rozprzestrzeniało. Jak kręgi na wodzie. Akceptując to co jest teraz, bez presji i parcia by działo się to na siłę. Byśmy wytrwale i konsekwentnie za tym podążali. Marzę o tym, żeby nasze dzieci znalazły swoją szczęśliwą drogę życia. Ale żebyśmy nie czekali na to, aż coś się wydarzy kiedyś. Każde najlepiej przeżyte TERAZ, każdy fajnie przeżyty dzień, prowadzi do teraz będącego przyszłością. Dlatego szczególnym moim marzeniem jest zmiana obecnego, przestarzałego, XIX wiecznego modelu nauczania, z którym się męczymy każdego dnia. Naturalna ciekawość i chęć uczenia się dzieciaków jest podduszana przez nadmiar sztywnych, szkolnych obowiązków, metod nauczania. Staramy się uczyć nasze dzieci, że oceny w żaden sposób nie są wyznacznikiem niczego w ich życiu. Nie określają ich jako osoby. Ocena opisowa byłaby pełniejszą formą motywowania do rozwoju i zdobywania wiedzy. Motywacją do nauki nie ma być lęk przed złą oceną lecz naturalna potrzeba zdobywania wiedzy o świecie, którą ma w sobie każdy człowiek. Przez to, że tak nie jest, jest, mniej miejsca na ich własny rozwój, spełnienie, szukanie swojego ”żywiołu”, bo trzeba „zakuwać”. A covidowe zdalne nauczanie jeszcze pogłębia ten stan. Tu nie jest miejsce na rozmowę o tym, bo to osobny wielki temat społeczny.
Jest nam bliska szeroko rozumiana idea „budzącej się szkoły”. Myśli o rozwoju Arno Sterna, Kena Robinsona, Jaspera Julla, które inspirują. Film „Alfabet” poruszył nas w swoim przesłaniu.
Nasze dzieci chodzą do cudownej szkoły. Do poznańskich „Łejerów”. I choć mają super autorski program i nauczycieli, co jest dla nas ogromnym szczęściem, to jednak jest to nadal szkoła funkcjonująca w systemie państwowym. A ten system jest wewnętrznie „chory”, rozpada się, trzeszczy w szwach, ale ciągle jakoś na siłę jest utrzymywany. Czytałam Twój wywiad z Przemysławem Staroniem. Świetny!!! Jak widać ta zmiana już chyba powoli następuje, nabiera siły oddolnie, ale jeszcze nie dopuszcza się jej do głosu by w pełni wybrzmiała.
Marzy mi się nowa, otwarta przestrzeń dla dzieci, dla nauczycieli. Oni często już chcą coś zmienić i troszkę zmieniają, ale nie bardzo mogą, bo mają związane ręce. Brakuje sił, bo jest duży opór, również wśród rodziców. Brak zrozumienia, świadomości. Tkwienie w starym, ale znanym. Sami w tym wyrastaliśmy, i jakoś wyszliśmy na ludzi ;) Nauczyciele są zmęczeni, przepracowani, sfrustrowani, niedowartościowani... A na tym tracą dzieci, całe rodziny, szkoła… A przecież szkoda czasu.
My w tym systemie ledwie zipiemy.
Marzę też baaaaardzo o dobrych zmianach w naszym kraju. Choć dobra zmiana nie jest tu najlepszym określeniem delikatnie mówiąc. To co się dzieję przerasta racjonalne myślenie i wyobrażenie...
Marzę o wolności wyboru dla każdego człowieka, którym (o czym się niestety bezdusznie zapomina) jest również Kobieta. To bolesny dla mnie temat. W takich ideach żyłam znaczną część życia i było to wyniszczające i długo się z tego zbierałam. Cieszę się, że to wszystko jakoś się ruszyło, szkoda tylko, że musiało aż tak mocno tąpnąć.
Marzę też o tym, żebyśmy my jako rodzina, Polacy, ale i globalnie jako świat, przeszli przez to co się DZIEJE teraz WSZĘDZIE, w tak wielu aspektach istnienia obronną ręką.
I jeszcze jedno ważne marzenie... wybrzmiało wśród marzeń o rozprzestrzenianiu się dobrego, tego co dobre już jest...Ale chciałabym również by nasza polska muzyka, różne jej style, również szeroko rozumiany folk odnalazła szerszy krąg odbiorców...Ludzie lubią słuchać tych utworów, które już znają...A polskich proporcjonalnie brakuje w przestrzeni muzycznej. A przecież jest jej naprawdę sporo, fajnej, dobrej. Często po naszych koncertach przychodzą do nas rozemocjonowani ludzie i pytają dlaczego wcześniej o nas nie słyszeli? Nie bardzo mieli gdzie...Nie wpisujemy się w definicję szeroko pojętej muzyki popularnej, a mogłoby tak być.... Marzę o tym by polska, rodzima muzyka, często sięgająca do korzeni, mogła stanowić element tego łańcucha, ciąg i kontynuację tego co stanowi o nas...tworzy naszą kulturę. Tak, marzy mi się granie koncertów dla naprawdę szerokiego grona publiczności. Trafiania z tym co mamy do przekazania naszą muzyką do ich SERC.
MO: Za co najbardziej lubisz swoją pracę , właściwie powinnam zapytać, czy Ty występowanie na scenie traktujesz jako pracę?
AW: Ktoś kiedyś powiedział, już nie pamiętam kto, że jeśli będziesz robił w życiu to co kochasz, co jest Twoją pasją, nie spędzisz ani jednego dnia w pracy. I tak jest teraz ze mną. Jak już wspomniałam wcześniej, nie zawsze mogłam śpiewać. Miałam żal , że z różnych powodów nie mogłam skończyć edukacji muzycznej.
Muzyka jest we mnie. Po prostu. Nieoszlifowana, zwyczajna, naturalna. To po prostu mój żywioł. Dlatego gdy w zespole posługują się muzyczną nomenklaturą, przeczekuję i robię swoje. Oni w swojej wiedzy muzycznej, profesjonalnej, zawodowej są dla mnie jak jezioro o wyznaczonej brzegiem przestrzeni, po którym ja wtedy mogę bezpiecznie żeglować.
Nasza Goodstaffowa muzyka płynie w mojej krwi, jest częścią mnie, a sam Good Staff jest trochę jak nasze dziecko. Jest owocem naszej wzajemnej miłości z Wojtkiem, i miłości do muzyki, którą tworzymy wspólnie z całym zespołem.
Tak jest dosłownie. Jestem w tym, troszczę się, pielęgnuję, dbam, podlewam jak kochaną roślinkę. Cieszę się patrząc gdy rośnie (nawet jeśli zabrzmi to górnolotnie). Nawet wtedy gdy pojawiają się trudności, czasem jest pod górkę , coś miesza...Nic to...Przychodzi czasem zmęczenie, spadek energii... Wtedy odchodzę na chwilę na bok, potem nabieram głębokiego oddechu, zakasuję rękawy i działam.
Siłą jest czystość naszych intencji...
Wiem, że mam dużo szczęścia. Bardzo to doceniam i cieszę się tym. Ale to samo się nie zrobiło, nie robi...To wypadkowa odwagi, ufności i wrażliwości właśnie.
MO: Wielu młodym ludziom marzy się się kariera wokalna, co mogłabyś im doradzić, miałabyś dla nich jakąś radę?
AW: Jestem ostrożna z radami. Każdy jest inny, ma inne potrzeby, dążenia. Ludźmi kierują różne motywacje. Mają swoją własną historię. Można przeróżnie rozumieć pojęcie kariery wokalnej. Kariery w ogóle....
W moim odczuciu, dla mnie, dla Wojtka (i to staramy się również wpajać naszym dzieciom), najważniejsze w życiu jest odnalezienie swojej drogi, pasji. Rozpoznanie w sobie tego wypływa prawdziwie z naszego wnętrza. (Pięknie napisał o tym Ken Robinson w swojej książce “Uchwycić żywioł”). Żeby go odnaleźć, uchwycić, trzeba wsłuchiwać się w swoje serce. Niezależnie od tego jak bardzo górnolotnie, egzaltowanie, lub banalnie dla kogoś może to zabrzmieć…
Obserwować, ufać, że ta odpowiedź przyjdzie, cierpliwie czekać. Być wytrwałym, pracowitym i mieć odwagę by coś z tym zrobić gdy już się pojawi. Rozwijać, pielęgnować, podtrzymywać płomień.
To dotyczy śpiewania, ale też działania w każdej dziedzinie życia.
Można robić coś innego zawodowo, pasję rozwijać równolegle… Nie zawsze, nie wszystkim się udaje połączyć to w jedno.
Ważne jest, aby odpowiedzieć sobie na pytanie po co to robię. Czy chcę coś komuś udowodnić, rywalizować, ścigać się, pokazać? Potrzebny mi blichtr, podziw, popularność, potrzeba bycia rozpoznawalnym?
Zasypywani jesteśmy wzorcami, przepisami na sukces. Tyle jest programów, w których lansuje się płytko rozumiany „sukces”. Jest pociągający, mami, i wiele obiecuje. Jest jak błyskotka, którą chciałoby się mieć na własność. Jest tylu wspaniałych, utalentowanych ludzi, którzy mają marzenia i chcą je spełniać. Trzeba sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: o czym marzę i czy to jest prawdziwy obraz mojego marzenia? Czy są to może jakieś klisze, które na nas nałożono przez wzorce zewnętrzne? Jeśli one mi odpowiadają i podążam za nimi świadomie, to jest to w porządku.
Często jest to zmanipulowane, a my idziemy za tym jak stado owiec. Tak kreowanym marzeniom często podcinane są skrzydła. Czasem jednym lub kilkoma głosami jury popularnego programu, który jest jak „igrzyska” dla spragnionego rozrywki ludu, decyduje się o czyimś losie... Kciuk w górę albo kciuk w dół. Na oczach tysięcy ludzi odbywa się jakaś chora rywalizacja. A ludzie, pełni marzeń godzą się na taką formę by móc zaistnieć. Kwestionuje się, upokarza, osądza, wywyższa, wartościuje… A wszystko to w imię oglądalności.
Tylko wtedy trzeba zdawać sobie sprawę na co się decyduje. Wkalkulować porażkę,i przetrzymać konsekwencje. Nie traktować tego jako pewnika, prawdy o sobie. Albo żeby nie rozdmuchało się nadmierne ego, gdy odniesie się sukces i będzie na ustach wszystkich, na pierwszych stronach gazet.
Trzeba iść dalej wytrwale swoją drogą. Reagować na drogowskazy, „pogodę” i okoliczności życia.
Dobrze jest mieć pomysł na siebie, nie być kalką kogoś lub czegoś, nie dać się sobą bezwiednie sterować i nie pozwolić się wykorzystać. To nie jest takie łatwe. Zwłaszcza dla młodych, wchodzących w życie ludzi. Jesteśmy ciągle w nurcie zalewającego nas konsumpcjonizmu, powierzchowności…Trudno się w tym rozeznać. Nie zawsze ma się właściwy, dojrzały ogląd, i siłę by z tego wyjść, albo wcale w to nie wejść. Bo przecież wszyscy tak robią. Zatrzymać się, spojrzeć z dystansem. Poczuć się odrębną kroplą w oceanie, i będąc jego częścią nie zatracić swojej tożsamości. A jeśli to nie moja bajka, wyjść z niej i odnaleźć swoje miejsce, nawet jeśli nie jest to modne, popularne czy powszechne.
Fot. Sebastian Ulaciński
CDN.